Saloony

 Autor:  Jolanta Czartoryska

       

     W kraju liczącym 1.105.000 osób bezrobotnych, z których 80 proc. nie ma prawa do zasiłku mówi się i pisze o istnieniu salonów! Gdzie? W zasadzie wszędzie. Otwieramy kolorowe, ogólnie  poczytne czasopisma i co widzimy? Bywalców salonów - warszawskich głównie. 

     Przywykliśmy do tego, że Polacy sami już się podzielili ( a może zostali podzieleni?)  na tych, którzy „na salonach bywają”, i na tych, którzy tam nigdy nie trafią. Jak to się stało, że niemodne od dawna, wręcz zapomniane słowo „salon” znowu trafiło do naszego języka i naszej rzeczywistości? Czy ktoś naprawdę wie co to jest salon? Zastanówmy się. Czy są to miejsca, w których bywają artyści różnych maści i serialowi aktorzy przedstawiani w kolorowych gazetach jako gwiazdy? A może są to rezydencje wyrosłych w ostatnich latach „ludzi sukcesu” w interesach, które wraz ze swymi właścicielami z listy najbogatszych Polaków powinny trafić prosto do aresztu? A może jest to zwykły pokój w mieszkaniu zubożałej inteligencji, wiążącej koniec z końcem i nie mogącej odnaleźć ani siebie, ani drogi na salony? A może są  to pokoje sejmowe i senatorskie? A może....Nieee, na pewno nie jest to pokój Polaka-szaraka!

     Nie wiem gdzie są salony, bo nie mogę natrafić na przedstawicieli tzw. wyższych sfer, którzy wiedzą, że ich miejsce jest właśnie tam. Wiedzą też, że  nobilitacja zobowiązuje do odpowiedniego postrzegania i rozumienia świata oraz  szanowania ludzi, do traktowania problemów zgodnie z ich wagą. 

     Wiem natomiast jedno: w ogóle nie przyszłoby mi do głowy, że w naszym tak oryginalnym na tle innych państw Europy kraju mogą istnieć salony, gdyby nie fakt, że  niedawno z kart jednego bardzo poważnego polskiego tygodnika rozległo się nawoływanie: niegodnych na salony nie wpuszczać i nie podawać im ręki! Najpierw ogarnęła mnie refleksja, którą już podzieliłam się po części na wstępie tego tekstu. Potem zaczęłam dalej rozmyślać i zgodziłam się, że nie każdemu musimy i powinniśmy podawać rękę. Może nas to czasami kosztować jej utratę lub - w najlepszym wypadku - utaplanie błotem. Jednak sprawa wydaje się poważniejsza, niż pobrudzenie dłoni. Powyższe wezwanie dotyczy bowiem niewpuszczania na salony reprezentantów całkiem sporej gromadki  tzw. elektoratu i to w Sejmie RP. Kogo? To pytanie domyślne, na inwencję czytelnika! 

       Obserwując nasze życie społeczne i polityczne  za pośrednictwem kolorowych gazet, trudno nie dostrzec, że wiele kontaktów, koneksji, a może i realnych wpływów rodzi się właśnie na tych stronach. No, pewnie trochę przesadzam. My widzimy jedynie kto, z kim  i gdzie się spotyka. Grono jest zawsze dobrane, stale to samo, wymieszane przykładnie - określeni politycy, określeni artyści, określeni ludzie interesów. Rozumiem, że nie są tam potrzebni ci, którzy nie odróżniają pokoju od salonu. Jednak często to właśnie ci ludzie potrafią świetnie odróżnić salon od saloonu, ale - z kolei - o istnieniu i charakterze tego ostatniego salonowi bywalcy zdają się zapominać.

      Kiedy i jak to się stało, że jeszcze nie tak dawno równi sobie Polacy podzielili się na godnych bywania „na salonach” i tych, którzy tej łaski raczej na dostąpią? A może linia podziału przebiega jeszcze inaczej? Po co te podziały, jakże śmiesznie sztuczne? To przez zgodę małe państwa rosną, przez niezgodę i największe upadają. Czy ktoś pamięta jeszcze babcię  solidarność?!

 

Felieton ukazał się w dzienniku SuperNowości w wydaniu 13-15 września 2002r. jako ostatni z serii pisanych dla tego dziennika

                                                                                               

Wir benötigen Ihre Zustimmung zum Laden der Übersetzungen

Wir nutzen einen Drittanbieter-Service, um den Inhalt der Website zu übersetzen, der möglicherweise Daten über Ihre Aktivitäten sammelt. Bitte prüfen Sie die Details und akzeptieren Sie den Dienst, um die Übersetzungen zu sehen.