ZA WCZEŚNIE...

Autor:  Jolanta Czartoryska

 

     Jak sobie dziś przypominam, z nazwą Niemcy zetknęłam się, gdy miałam 8-9 lat.

W domu na półce stała książka w ciemnobrązowej okładce. Bardzo  intrygował mnie jej  tytuł, a właściwie wielokropek widniejący na jej grzbiecie. „Gdyby Hitler zwyciężył...” – tak brzmiał jej tytuł.

 

       Ten wielokropek w tytule  z jakiegoś powodu tak bardzo mnie zaciekawił, że zaczęłam przeglądać książkę. Były tam zdjęcia z obozów koncentracyjnych z czasów II wojny światowej. Zdjęcia dzieci zrobiły na mnie wrażenie przede wszystkim.  Nie mogłam się  nadziwić, że te dzieci są takie strasznie chude.  Nie wiedziałam dlaczego do tych dzieci  człowiek w mundurze  celował z pistoletu. Miały one  zdziwione i przerażone oczy. Książkę zapamiętałam na całe życie.

 

   Potem zetknęłam się z inną książką - do nauki języka niemieckiego.   Niemiecki był moim językiem obowiązkowym. Miałam  już 15 lat i zdążyłam od czasu tamtej książki obejrzeć kilka filmów  z czasów II wojny światowej. W książce tej były zdjęcia miast NRD  –  Lipska i Berlina. Gdy je pierwszy raz zobaczyłam, od razu  wiedziałam, że nigdy nie pojadę do Niemiec. Zbyt  kojarzyły mi się  z widzianymi wcześniej obrazami II wojny. Na tych zimnych, monumentalnych budynkach widniejących na fotografiach brakowało mi jedynie  flag ze swastyką. Byłam autentycznie  przerażona.  Niemieckiego uczyłam się jednak wytrwale w liceum i na studiach, w myśl zasłyszanej niegdyś uwagi „Ucz się języków swoich wrogów!”

 

      W czasie studiów obejrzałam film „Kabaret” z Lizą Minelli. Pamiętam do dziś taką scenę, kiedy SA-mani biją ludzi w jakimś lokalu, a  na ekranie pojawia się śliczny chłopiec o urodzie  typowo nordyckiej i śpiewa ckliwą piosenkę. Rzeczywiście zestawienie było niezwykłe. Wówczas, jak wtedy, gdy pierwszy raz zobaczyłam podręcznik do nauki niemieckiego, przeleciał mi po plecach dreszcz. Upewniłam się, że  boję się Niemców i nigdy do nich nie pojadę.

 

   Jednak nie tylko strach mi towarzyszył. Szeroko pojęta tematyka niemiecka pociągała mnie. Dużo czytałam o historii  Niemiec i Niemców. Podziwiałam ich i zazdrościłam zdyscyplinowania,  pracowitości i  zamiłowania do porządku, konsekwencji w działaniu oraz uporu w  podnoszeniu się ze zniszczeń wojennych.

 

   W latach 70-tych, w czasie moich studiów kupowałam dostępne w kioskach Brigitte, Neue Mode, Burdę. Czytałam,  rozumiejąc raz lepiej, raz gorzej  zamieszczane w nich teksty. Potem pokazały się na naszym rynku czasopisma o robótkach ręcznych, które od lat uwielbiam. Kupowałam je, świetnie wydane i czułam  odrobinę luksusu dotykając eleganckich kartek z papieru kredowego. Zazdrościłam Niemkom, że mają takie wspaniałe czasopisma, doskonałe nici do wyboru do koloru, niedostępne u nas  przybory hafciarskie.

 

   Czas płynął i wiele się zmieniło. Paszport  trzymałam od dawna w domu i mogłam jechać bez przeszkód do Niemiec, już  teraz zjednoczonych.  Mogłam zobaczyć na własne oczy to, o czym do tej pory jedynie słyszałam. Mogłam i  chciałam, ale się....bałam. Coś nie pozwalało mi wybrać  się za zachodnią granicą i zobaczyć niemiecki świat, niemieckie życie. To wytworzony przez książki i filmy obraz  przesłonił mi realia.

 

    I pewnie nadal nie pojechałabym, gdzie mówią po niemiecku, ale postanowiłam zobaczyć Paryż!  Musiałam przeprawić się przez Niemcy. Aż wstyd się przyznać, ale ...miałam duszę na ramieniu.

  Pewnego letniego  popołudnia wjechaliśmy  na teren  byłej NRD. Porządek, czyściutko, wspaniałe autostrady . Pierwsze wrażenie - znakomite. 

 

  Szukając hotelu w Saksonii wylądowaliśmy w małej, górskiej miejscowości. Była  19-ta,kiedy wysiedliśmy pod hotelem. Było trochę dziwnie pusto, ale pomyśleliśmy, że to tak ma  widocznie być. Hotel okazał się z nieznanych powodów nieczynny. Żadnej informacji. Jadąc krętymi uliczkami do hotelu zachwycaliśmy się architekturą, skręcaliśmy to w lewo, to w prawo, nie patrząc jak droga prowadzi. 

 

    Gdy okazało się, że z noclegu tutaj nic nie będzie, postanowiliśmy wracać do autostrady. Uważając, że zaraz wyjedziemy na autostradę, nadal podziwialiśmy krajobraz i miasteczko. Było naprawdę jak z kolorowego obrazka. Elewacje budynków czyściutkie, różnobarwne, dachy  takie same. Stare budynki ozdobione płaskorzeźbami. Okazały, stary ratusz  w małej mieścinie robił imponujące wrażenie.

 

  Tymczasem  słońce zaszło i zaczęło robić się szarawo. Nagle zorientowaliśmy się, że jeździmy w kółko i nie możemy znaleźć  drogi do autostrady. Koło ratusza byliśmy już ze trzy razy. Uświadomiliśmy sobie też, że jakieś dziwne to miasto, bo w ogóle na ulicach nie ma ludzi. Pustka! Cisza!  Zrobiło się nieprzyjemnie, bo nawet nie było kogo zapytać o drogę. Zapadał zmierzch i zdziwiłam się, że w żadnym oknie nie świeci się światło. Pomyślałam, że to niemożliwe, aby tu nikt nie mieszkał. Przestraszyłam się. Jeździliśmy jak w amoku w koło, aż dojechaliśmy, już po zmroku, do stacji benzynowej, której wcześniej jakoś nie zauważyliśmy. Była sobota wieczór, a w miejscowości wypoczynkowej  było jak na bezludziu. Tylko w odnalezionej stacji benzynowej  dwoje niezbyt trzeźwych młodych ludzi stało za ladą. Zapytałam o wyjazd z miasteczka, ale szybkość wypowiadanych przez młodego Niemca słów  nie pozwoliła mi zrozumieć gdzie links, gdzie geradeaus.

 

  Zapadła noc. Zrobiło się przeraźliwie ciemno. Wprawdzie w oknach pojawiły się światła, ale ulice były oświetlone sporadycznie, wystawy sklepów też. Zrezygnowani, zmęczeni i coraz bardziej przerażeni perspektywą spędzenia nocy w samochodzie w obcym miejscu nadal uparcie kluczyliśmy już drugą godzinę po krętych, wąskich uliczkach coraz – jak się nam zdawało - większego miasteczka. skojarzenie: miasto – widmo nasuwało się samo.

 

    I nagle...  zobaczyliśmy dwóch mężczyzn wychodzących chwiejnym krokiem  ze sklepu spożywczego. Pod sklepem stało Audi w którego środku siedział ogromny pies. Wyskoczyłam z naszego  samochodu i podbiegłam do idących. Powoli tłumaczyłam, że chcę się wydostać na autostradę. Zauważyłam, że są  mocno pijani. Stali, cierpliwie mnie słuchali, potem roześmiali się głośno. Wsiedli do samochodu   i jeden, ten który kierował, powiedział: -Komm!. Pomyślałam, że on chyba oszalał, siadając w takim stanie za kierownicę  i jak on nas wyprowadzi?! Był jednak ostatnią nadzieją, więc ruszyliśmy za nim. Chwilę kluczyliśmy w sposób tak skomplikowany, że przez moment myślałam, że samemu Niemcowi  pomyliła się droga. Sami nigdy byśmy jej nie znaleźli.  Gdy już nas doprowadził do wyjazdu na autostradę, sam skręcił w prawo, zatrąbił klaksonem i rzucił głośno na pożegnanie : -Tschuss! Niemiec pojechał po swojemu świętować wolną sobotę, a my odetchnęliśmy. Byliśmy uratowani. Po chwili, gdy ochłonęliśmy, wszyscy głośno roześmialiśmy, ponieważ stwierdziliśmy, że jedynym trzeźwym pasażerem w tamtym samochodzie był...pies. Jakoś zrobiło się swojsko.  Wróciliśmy do pobliskiego miasteczka, gdzie hotel znaleźliśmy bez trudu. 

 

 W hotelu recepcjonista bardzo uprzejmy i cierpliwy wobec mojej powolnej, dokładnej i  wyraźnej ponad normę wymowy niemieckiej, zaoferował nam pokój ze śniadaniem. Uff! Nikt mnie nie zjadł! 

 

             Potem - podróż przez wspaniałe tereny środkowych i południowych Niemiec. Zalesione równiutko posadzonymi  lasami, głównie szpilkowymi, wyglądającymi jak z bajki braci Grimm. Wspaniałe, stale modernizowane autostrady przyprawiły nas o szczerą zazdrość. Jazda drogą Wrocław – Zgorzelec, o której do tej pory jedynie słyszałam, a którą nazywa się w Polsce autostradą - przyprawiła nas o ból głowy z powodu stukotu  na łączeniach płyt betonowych. Ten, kto kiedykolwiek jechał tą rzekomą autostradą wie, o czym piszę.

 

            Do tego wszystkiego doszedł szok  na granicy polsko-niemieckiej i  potem na niemiecko -francuskiej. Nikt nas nawet nie  zatrzymał, tym bardziej nie sprawdził paszportów tak, że nawet nie mam dowodu, że byłam za granicą. Na pierwszej granicy, między Polską na Niemcami, stoi jeszcze jakaś budka i przejście jest zaznaczone. Na granicy między Niemcami a Francją, gdyby nie tablica informacyjna - żadnego śladu o przekroczeniu granicy. Podobnie rzecz się miała na granicy francusko- belgijskiej i belgijsko- niemieckiej. Jakże inne były to doświadczenia w stosunku do podróży po byłych krajach demokracji ludowej! 

 

            Po drodze w zajazdach  i restauracjach świetna wyrozumiała obsługa  cierpliwa na niedoświadczone mówienie w języku niemieckim. Żadnych oznak zniecierpliwienia. Wszędzie - jak zwykle- czyściutko i kulturalnie. Wszędzie gwar wielojęzyczny spokojnych, roześmianych turystów.

 

           Dawno temu mój Tato powiedział, że za wcześnie  w życiu zobaczyłam książkę „Gdyby Hitler zwyciężył...”. Żałował, że nie przewidział tak  daleko idących  skutków moich fobi. Byłam  za mała, aby  zrozumieć i ocenić  treść  tego albumu.

 

           Wyciągnęłam z własnych doświadczeń wnioski. Mój 13 letni syn w zasięgu ręki ma tylko te książki, które nie powinny wywołać u niego nieprzewidywalnych skutków. Ma w zasięgu  - mam nadzieję – jedynie książki przeznaczone dla niego i.... od pięciu lat  uczy się niemieckiego, ponieważ on już w Niemczech był i jemu nic się źle nie kojarzy. On, oprócz tego, że jest Polakiem, będzie także europejczykiem bez złych konotacji historycznych.

 

Pełna wersja tego artykułu  zatytułowana " Za wcześnie..." została nagrodzona w konkursie organizowanym przez " Rzeczypospolitą" i redakcję Polskiej Rozgłośni Deutsche Welle  a także opublikowana w książce ;" Die Deutschen, meine nachbarn." ( "Niemiec mój sąsiad"). Na konkurs napłynęło ponad 350 prac. 

Wir benötigen Ihre Zustimmung zum Laden der Übersetzungen

Wir nutzen einen Drittanbieter-Service, um den Inhalt der Website zu übersetzen, der möglicherweise Daten über Ihre Aktivitäten sammelt. Bitte überprüfen Sie die Details in der Datenschutzerklärung und akzeptieren Sie den Dienst, um die Übersetzungen zu sehen.